Problem z wodą. O książce „Hydrozagadka” Jana Mencwela

Czy można napisać porywającą książkę o wodzie, którą czyta się jak dobry thriller? Książkę, która do końca trzyma w napięciu dzięki plot twistom na miarę M. Night Shyamalana (z tych lepszych produkcji)? A przy tym będącą (zupełnie serio) encyklopedią wiedzy i manifestem zarazem? Jak się okazuje, można. Tą książką jest właśnie „Hydrozagadka”.

Już dawno nie przeczytałam tak szybko żadnej książki. Podczas lektury „Hydrozagadki” czułam się jak podczas czytania najlepszej prozy – chciałam wiedzieć, jak się skończy, a jednocześnie – żeby się nie skończyło. Czytało się dobrze, żeby nie powiedzieć z przyjemnością – bo informacje zawarte w tej książce przyjemności nie wywołują.

Tytuł książki „Hydrozagadka. Kto zabiera polską wodę i jak ją odzyskać” nawiązuje do kultowego filmu Kondratiuka „Hydrozagadka”, w której polski superman, As, próbuje rozwikłać zagadkę znikającej w Warszawie wody. Spojler – stoi za tym Doktor Plama do spółki z maharadżą. I chociaż książka Mencwela wychodzi poza Warszawę i miasto, przyglądając się problemom z wodą z różnych perspektyw, i tutaj mamy głównego złoczyńcę. Jest nim chciwość biznesu i polityków – oraz ich pragnienie, aby przyrodę kontrolować, uczynić ją sobie poddaną, a ów proces, i jego efekty, umieścić na swoich sztandarach. W końcu uregulowanie rzeki, jak i wycięcie lasu, to świetny temat na kampanię wyborczą lub na pokazanie, ile się robi dobrego dla ludzi. W końcu rzeka może wylać, a w lesie gałąź może spaść ci na głowę, lepiej więc go wyciąć. Problem z wodą, która znika, podobnie jak z lasami, ma jedno źródło. Traktowanie przyrody przedmiotowo, jak zasób, z którego można (a nawet trzeba) korzystać bez refleksji nad konsekwencjami. Czujemy się właścicielami naszej ziemi, naszych rzek, jezior, lasów.

Dobitnym (i dodajmy absurdalnym) przykładem naszego traktowania przyrody w sposób instrumentalny jest fakt, że rzeki w Polsce podlegają pod Ministerstwo Infrastruktury a nie Klimatu i Środowiska. Mówiłam, że będzie plot twist.

I dlatego właśnie w Polsce (zresztą nie tylko w Polsce) od wielu, wielu lat trwa proces osuszania terenów podmokłych i regulowania rzek. Terenów, które są bezcenne, jeśli chodzi o różnorodność biologiczną, które pomagają nam walczyć z efektami kryzysu klimatycznego. Wszystko w imię jakiejś idei, że rzeki polskie będą trasami transportu wodnego, kiedy wiemy już, że o wiele bardziej sprawnym i eko rozwiązaniem jest kolej.

A jeszcze w XIX wieku Polska była krainą mokradeł. Teraz, żeby je zobaczyć trzeba wybrać się do parku narodowego. I o ile kiedyś osuszanie miało sens, obecnie wydaje się kosztownym i szkodliwym zabiegiem. Budowę tam należy pozostawić bobrom a rzekom przywrócić naturalny bieg. Problem w tym, że to nie przynosi zysku i słabo sprzedaje się podczas kampanii.

Paradoksy przyrodnicze

W ostatnim czasie w mediach głównego nurtu pojawiła się co najmniej jedna osoba, która nie mając do tego żadnych kwalifikacji, wypowiadała się na temat zmian klimatycznych. „Zimą było zimno, więc globalne ocieplenie nie istnieje. Pada deszcz, więc nie ma suszy.” Osoba ta wypowiedziała myśli, które chyba większość Polaków gdzieś tam intuicyjnie podziela. Jeśli stworzymy wzdłuż rzeki betonowy wał przeciwpowodziowy, to nas nie zaleje, prawda? Wydaje się logiczne. Jednak, jak możemy dowiedzieć się z książki Mencwela, nie jest to tak proste.

Mencwel zwraca uwagę, że powódź we Wrocławiu wydarzyła się już po uregulowaniu koryta rzeki. Problem polega m.in. na tym, że wały budowane są zbyt blisko rzeki, zabiera się jej naturalny teren zalewowy. Dodatkowo – koryto rzeki zamiast wić się naturalnie, zostaje często wyprostowane, co ułatwia spiętrzanie wody. To, plus gwałtowne ulewy, powodują właśnie powodzie. Co gorsza – z brzegów betonowych i prostych rzek usuwa się drzewa, których cień i spowalnia proces parowania. Oczywiście jest to spore uproszczenie – odsyłam Was do książki. Mencwel pisze, że regulowanie rzek, stawianie tam, nie tylko nie zapobiegło powodziom, ale zwiększyło ich występowanie. Kolejny plot twist!

W roku 2001, a więc trzy dekady od otwarcia tamy we Włocławku, polski oddział (…) WWF wydał raport na temat problemów i wyzwań stwarzanych przez ten obiekt. Główny wniosek płynący z analiz ekspertów może wydać się zaskakujący. Zdaniem autorów raportu głównym problemem jest… zwiększenie ryzyka powodziowego.

Pomijam już tutaj fakt, przywołany także przez Mencwela, że zapora we Włocławku sprawiła, że z naszych rzek zniknęło wiele gatunków ryb, jak np. łosoś.

Tamy nie chronią nas więc przed powodziami, wręcz przeciwnie. Podobnie deszcz nie chroni nas przed suszą.

Przez zmiany klimatyczne opady deszczu są znacznie gwałtowniejsze. Skumulowana w atmosferze para wodna nie wraca do nas równomiernie przez cały rok, tylko „wylewa się” nagle podczas gwałtownych oberwań chmury.

Woda, zamiast wsiąknąć w glebę i wrócić do swojego naturalnego obiegu, spływa po niej. Wycinanie drzew, usuwanie zieleni, betonowanie wszystkiego, co się da, tylko pogłębia problem. I voila! Mamy i deszcz, i suszę.

Marzenie o szklanych domach

Dlaczego więc właściwie reguluje się i betonuje rzeki? Po co stawia się tamy? Mencwel tłumaczy to obrazowo przywołując „Przedwiośnie” Żeromskiego, co dla mnie, jako niedoszłej polonistki, ma dodatkowy (niemal komiczny) wymiar. Cezary Baryka wraca po wojnie do Polski, z wizją szklanych domów w głowie, zaszczepioną przez ojca. Zamiast futurystycznych budynków zastaje w Polsce… błoto. Że jest zdegustowany, to mało powiedzieć. Mencwel używa tej historii jako symbolu naszego dążenia, by z państwa pokrytego błotem stać się nowoczesnym, uporządkowanym krajem, w którym przechadzając się nie ubrudzisz butów. Krajem prostych rzek, po których spławiane są towary.

Żyjemy w epoce wielkiego osuszania. W efekcie naszych działań, tam, gdzie kiedyś był nadmiar wody, obecnie jej brakuje. Chyba nie trzeba dodawać, że jest to niepożądane, w szczególności w kontekście podnoszących się temperatur. Znika woda, ale to nie wszystko – wraz z nią znika różnorodność flory i fauny.

Napić się wody z jeziora

Chyba najbardziej poruszającą historią przywołaną w „Hydrozagadce” jest dla mnie historia jeziora Gopło. Jeziora ważnego nie tylko ze względu na znaczenie kulturowe, w którym niegdyś woda była tak czysta, że można było ją pić bez przegotowania. Mniej więcej od roku 2005 wody w jeziorze stopniowo ubywa. Powodem tego jest kopalnia odkrywkowa węgla brunatnego, która zasila Elektrownię Pątnów. Taka kopalnia to po prostu wielka dziura w ziemi, która ściąga całą wodę z okolicy. Wodę odpompowuje się i zrzuca do kanałów, skąd trafia do rzek. Efekt – wysychają całe jeziora. W Gople zadziało się inaczej. Woda z kopalni odkrywkowej trafia specjalnie wykopanym rowem do jeziora. Jednak nie jest to już czysta woda, lecz „brunatna, wodna” ciecz.

Jak możemy przeczytać w miesięczniku „Dzikie Życie”:

Polska znajduje się w czołówce państw pobierających największe ilości wody na potrzeby energetyczne. Krajowe elektrownie termiczne pobierają jej rocznie średnio około 6 mld m3, co stanowi 60% poboru wód w całej gospodarce.

(za: “Godzenie ognia z wodą, czyli trudne relacje elektrowni z rzekami”, Dzikie Życie – maj 2024, nr 5/359, Pracownia na rzecz Wszystkich Istot)

Co więcej – istnieje wyraźna korelacja między lokalizacją elektrowni a obszarami o wysokim wskaźniku wyczerpania wód (WEI – Water Exploitation Index).

Wpływ energetyki na wody to temat na oddzielny wpis. Może nawet książkę. Mencwel przywołuje poruszającą rozmowę z Józefem Drzazgowskim, który organizował protesty w obronie Gopła. Opowiedział mu, jak kiedyś wyglądało życie nad Gopłem, gdzie kończył się kiedyś pomost, z którego skakano do czystej wody…

I wylicza, czym grozi otwarcie nowej „czarnej dziury” (…): susza, upadek rolnictwa, konieczność wysiedlenia 4,5 tysiąca osób, wycinka 250 hektarów lasu. Po co to wszystko. Dla węgla, którego starczy na… dziewięć lat. (…) Schemat jest już znany: zyski do prywatnej kieszeni, a koszty spłacać będzie całe społeczeństwo.

Elementy tej dziwnej układanki trafiają na miejsce, kiedy dowiadujemy się kto jest właścicielem tych „kieszeni”. Spółka węglowa należąca do jednego z najbogatszych (i najbardziej wpływowych) Polaków.

Wszystko o czym pisze Jan Mencwel w swojej książce znajduje smutne odbicie w rzeczywistości. Niedawne zalanie Warszawy, katastrofa na Odrze i w jeziorze Dzierżno Duże. Z tego ostatniego wyłowiono już co najmniej 100 ton martwych ryb – wszystko na skutek zrzucania (dodajmy: legalnego!) do jeziora zasolonej wody z kopalni. Od kilku dni słyszymy też o rekordowo niskim poziomie wody w Wiśle – skutek nie tylko zmian klimatycznych ale i wydobywania piasku z dna rzeki na cele komercyjne.

Czytając to wszystko można byłoby popaść w poczucie beznadziei. Zniszczyliśmy już tyle, nie da się tego odwrócić. Wydźwięk tej książki jest jednak – paradoksalnie – inny.

Optymistyczny epilog

Jeszcze jedna, ostatnia już rzecz, która w książce Mencwela mnie urzekła – to fakt, że mimo wszystko pozostaje on optymistą. Mimo ogromu wiedzy i świadomości, ile zniszczyliśmy, i jak nieudolnie idzie nam odbudowa i ochrona przyrody. Wybrzmiewa to najbardziej w epilogu. Mencwel odrzuca pojęcie antropocenu – pojęcia używanego aby opisać ogromny wpływ działalności człowieka na przyrodę.

Jego (pojęcia antropocenu) ukryte, a czasem wypowiadane wprost założenie brzmi: ludzie to pasożyty, które niszczą wszystko na swojej drodze i prędzej czy później zniszczą całą Ziemię., a rozwój ludzkiej populacji musi się skończyć zagładą. To założenie nie tylko nieprawdziwe w sensie naukowym, ale również niesprawiedliwe wobec miliardów ludzi, którzy wpływ na środowisko mają naprawdę znikomy… (to) najbogatszy 1 procent ludzkości emituje dwa razy więcej gazów cieplarnianych niż biedniejsza połowa ludzkości.

Koniecznie przeczytajcie tę książkę, bo ponad wszystko, obok poruszających historii i ogromu wiedzy, jest to też swojego rodzaju „love letter” do polskich rzek, jezior i mokradeł.

PS W ubiegły weekend wybrałam się z rowerem do Borów Tucholskich. Szukałam informacji na temat godzin otwarcia mostu zwodzonego w miejscowości Małe Swornegacie. Czytam, że most właściwie jest niepotrzebny – w Brdzie poziom wody jest rekordowo niski, wynosi około metra. Dla żaglówek mało. Link na stronie odsyła mnie do kolejnego artykułu: Jezioro Charzykowskie wysycha. Tragiczny obraz plaży gminnej, a wójt się modli. Czytam w nim, że „w ciągu ostatnich trzech miesięcy lustro wody w Jeziorze Charzykowskim cofnęło się o około 20-25 centymetrów.”  Nikt nie wie dlaczego (brak deszczu, zapora?), ani jak temu zaradzić. A to ci dopiero hydrozagadka!

Mniej wolniej lepiej. 7 prostych przepisów na to jak mieć mniej, żyć wolniej i czuć się lepiej
Dołącz do newslettera! Otrzymasz eBooka o minimalizmie. Raz na jakiś czas wyślę Ci powiadomienie o nowych wpisach.
I agree to have my personal information transfered to MailChimp ( more information )