Komplementy są miłe, ale zapala mi się czerwona lampka, kiedy ktoś mówi, że lubi czytać moje teksty, bo mam lekkie pióro. Nie lubię tego określenia. Drażni mnie w ogłoszeniach rekrutacyjnych i reklamach usług copywriterskich. Tworzy złudzenie, że pisanie to coś lekkiego, łatwego i przyjemnego. Że po prostu siadam i piszę. Słowa same wychodzą mi z głowy i materializują się na papierze albo ekranie komputera.
Oczywiście pisanie bywa przyjemne. Ale bywa też torturą, nawet dla doświadczonego autora czy autorki. Nie jest łatwe, również wtedy, gdy jego efekt czyta się z przyjemnością. Szczerze mówiąc – im przyjemniejszy wydaje się tekst, tym prawdopodobnie bardziej namęczył się autor. Nie zniechęcaj się więc, jeżeli wydaje Ci się, że nie możesz/nie powinieneś pisać, bo nie masz lekkiego pióra. Nie jest to warunek obowiązkowy, aby zostać pisarzem czy copywriterem.
I nie tylko z pisaniem tak jest. A do tego przypisywanie lekkości efektom ciężkiej pracy wpływa na to, jak postrzegamy pracę i wysiłek w ogóle.
To tylko ciężka praca
Niedawno pisałam o syndromie oszusta. Sporo symptomów była mi znana jeszcze zanim zaczęłam robić research do tego wpisu. Zaskoczyło mnie natomiast to, że osoby cierpiące na tę przypadłość często umniejszają swoje sukcesy tłumacząc, że osiągnęli je „tylko” dlatego, ponieważ dłużej lub ciężej niż inni pracowali. Tak jakby ciężka praca była sztuczką, sposobem, by oszukać przeznaczenie. Bo przecież na nagrodę zasługują ci utalentowani, urodzeni w czepku i pod szczęśliwą gwiazdą. Tym się udaje. A nam pozostaje podziwiać sukcesy, które przychodzą im z taką swobodą i lekkością.
I sami sobie odbieramy szansę na sukces, jeśli takiego talentu w sobie nie dostrzeżemy.
Bo jeśli musisz poświęcić dużo czasu i nad czymś się namęczyć, to znaczy, że jesteś do niczego, nawet, jeśli efekt był zadowalający. Po prostu to coś nie jest dla ciebie. Nie masz do tego smykałki, talentu, predyspozycji. Nie jesteś do tego stworzony. A powinieneś robić tylko to, co sprawia ci przyjemność. Najlepiej, jeśli jest to coś, co kochasz i co kocha ciebie. Wtedy nie przepracujesz ani jednego dnia.
Do what you love bullshit
Steve Jobs w 2005 wygłosił przemówienie dla studentów Uniwersytetu Stanforda. Powiedział wtedy: „the only way to do great work is to love what you do”. Podobnie, tylko trochę wcześniej, powiedział Konfucjusz. Znamy to wszyscy z motywacyjnych grafik: Rób to co kochasz, a nie przepracujesz w życiu jednego dnia. Niedawno zapytałam na Instagramie, czy „love what you do” to bullshit czy nie bulllshit. Większość odpowiedziała, że tak. Ja nie stawiałabym sprawy na ostrzu noża. Jak zawsze – jedyna odpowiedź jest tą najmniej satysfakcjonującą: to zależy. Ale my lubimy proste, jednoznaczne odpowiedzi i proste recepty. Lubimy chwytliwe slogany i okrągłe liczby.
Dlatego tak wielu z nas jednak wierzy, że należy znaleźć pracę, którą będzie się kochało. Inaczej czeka nas znój aż po grób. Wierzymy, że w pracy powinniśmy być szczęśliwi. Co gorsze – oczekujemy, że praca, razem z pensją, służbowym samochodem, komputerem, benefitami i składką emerytalną, da nam w pakiecie także szczęście. Jeśli nie – trzeba zmienić pracę.
Nie każdy jednak może mieć pracę, którą kocha, która zmienia świat i można się nią pochwalić przed znajomymi. Zdecydowana większość ludzi ma pracę, której nikt nie kocha i nigdy nie pokocha. Niebawem większość tych zadań będą wykonywać roboty, jednak jeszcze chwilę na to poczekamy. Osobiście uważam, że w niemal każdej pracy można znaleźć pewien rodzaj szczęścia i sens, tylko trzeba to zrobić z premedytacją.
To od nas zależy, czy zdecydujemy się nadać naszej pracy sens. Jednak nadawanie sensu to także ciężka praca. A my chcemy natychmiastowej gratyfikacji. Dlatego praca, którą na pierwszy rzut oka ciężko pokochać, jest niedoceniana.
Co ciekawe – zawody, które dzisiaj nie mają dużego społecznego poważania, takie jak opieka nad osobami starymi i chorymi, uczenie dzieci i młodzieży – będą pośród tych zawodów, które w przyszłości nie ucierpią z powodu automatyzacji. Osób wykonujących te zawody nie dotknie technologiczne bezrobocie. Z pewnością będziemy je wtedy inaczej postrzegać. I może w końcu doczekają się uznania (i wynagrodzenia) na jakie zasługują.
10 000 godzin
Znam wielu przeciwników przypisywania wartości ciężkiej, „niekochanej” pracy, a internet pełen jest artykułów o tym, że nie należy pracować dużo, tylko „mądrze”. Częściowo się z nimi zgadzam. Mamy lepszy dostęp do informacji co znacznie przyśpiesza zdobywanie wiedzy i uczenie się nowych umiejętności. A jednak czas jest nadal czynnikiem dość istotnym.
Według Malcolma Gladwella ten istotny czas to 10 000 godzin. Badania przedstawione w jednej z jego książek sugerują, że jest to liczba, która pozwala na osiągnięcie mistrzostwa w dowolnej dziedzinie. A przynajmniej tak ta teoria została utrwalona w powszechnej świadomości.
10 000 godzin pracy jest u Gladwella ważnym, ale nie jedynym składnikiem koniecznym do osiągnięcia sukcesu. Jednak teoria, którą Gladwell opracował, aby pokazać, że talent to nie wszystko, wzbudziła ogromny sprzeciw i falę krytyki. Nic dziwnego. Ćwiczenie wybranej umiejętności przez 10 000 godzin oznacza pracę 90 minut dziennie przez 20 lat. To wysiłek, który może być dla wielu osób zniechęcający. Gdyby to był jedyny gwarant sukcesu – myślę, że mało komu chciałoby się kiwnąć palcem.
Teoria Gladwella jest uproszczeniem. Części osób wystarczy „tylko” 5 000 godzin, część będzie musiała ćwiczyć jeszcze dłużej. Liczba godzin zmieni się też w zależności od rodzaju powtarzanej czynności. Inaczej będzie dla pisania, inaczej dla sportu.
Znaleźć swój flow
Niektórzy krytycy Gladwella uważają, że ekspertyza jest rozwijana w oparciu o sposób, w jaki ćwiczysz, a nie ile czasu poświęcisz. Chodzi o jakość pracy, a nie ilość przepracowanych godzin. Pojawia się pojęcie celowej praktyki (deliberate practice). W rozmyślnej praktyce należy być w pełni dostrojonym z umiejętnością, nad którą się pracuje (cokolwiek to znaczy). Aby osiągnąć takie dostrojenie dobrze jest zminimalizować rozproszenia, odciąć się od telefonu i mediów społecznościowych. Trochę przypomina mi to inną ciekawą koncepcję, którą opisał Mihály Csíkszentmihályi, mianowicie flow.
Według mnie żadna ze stron sporu nie ma racji, ani żadna nie myli się całkowicie. Każda z nich proponuje sposoby, nad którymi warto się zastanowić. Osiąganie mistrzostwa czy ekspertyzy jest kwestią indywidualną. Nie ma jednego wytrychu, który każdemu zagwarantuje sukces. Trzeba się wysilić i opracować swój własny sposób na doskonalenie pożądanych umiejętności.
10 000 godzin nie jest gotową receptą na sukces. Podobnie jak nie jest nią 4-godzinny tydzień pracy, flow czy deliberate practice. Takiej zupki instant o smaku sukcesu nie ma. A jeśli ktoś kiedyś taką skuteczną formułę wymyśli – sukces straci swoją wartość.
Jak mieć lekkie pióro?
Jak więc nauczyć się pisać tak, aby mieć lekkie pióro? Trzeba pisać, i to dużo. Między innymi. Trzeba też dużo słuchać i czytać. Rozmawiać i być otwartym na krytykę. Talent i szczęście też się przydaje. Znaczenie ma nawet to, gdzie się urodziliśmy, kim są nasi rodzice i jakie przekazali nam geny. Do jakiej szkoły chodziliśmy i kim byli nasi nauczyciele.
Pytanie tylko, na które z tych elementów mamy rzeczywisty wpływ.
[related_posts_by_tax posts_per_page=”3″ columns=”3″ format=”thumbnails” image_size=”medium”]