Kto spotyka w lesie dzika. Rowerem przez Pomorze Zachodnie

rowerem

Wróciłam właśnie z krótkiego urlopu. Miałam go w planach już w zeszłym roku. Ale coś tam wydarzyło się w mojej ówczesnej pracy. Poświęciłam więc urlop dla dobra firmy. Tak mi się wydawało. Być może była to tylko wymówka. Może bałam się na ten urlop pojechać. Pożar w pracy to przecież dobry powód, by zrezygnować z własnych planów. Musiał minąć rok, abym w końcu zebrała się na odwagę i wyruszyła całkiem sama rowerem w nieznane.

Bój się i rób!

Pisałam ostatnio na blogu, że wiele rzeczy wywołuje u mnie lęk i staram się w związku z tym nie mówić: boję się. Kiedy zaczęłam biegać, zależało mi, aby często trenować w lesie, bo to mniej obciąża stawy. Ale wczesnym rankiem i wieczorem w moim lesie można spotkać dziki. Ze strachu przed takim spotkaniem wybierałam albo inną trasę, albo inne godziny treningów.

Tak samo zrezygnowałam z urlopu, mimo że bardzo go wtedy potrzebowałam. Bo praca jest bardzo ważna. Dlatego trzeba jak najczęściej wypoczywać.

Czego się bałam? Kilku rzeczy. Większość z nich się nie wydarzyła. Dzisiaj sama już nie wiem, co powodowało ten strach.

Zrobiłam nawet tabelkę, aby przeanalizować wszystkie moje lęki i ich ewentualne skutki. Znalazły się w niej trzy kolumny: Czego się bałam / Czy to się stało / Jeżeli to się stało, to czy było to coś naprawdę strasznego. W środkowej kolumnie w większości komórek wpisałam: nie. Strach ma wielkie oczy, jak się okazuje.

I często oddziela nas od przyjemności.

Lepiej późno niż wcale

A więc z niewielkim, bo jedynie rocznym opóźnieniem, wyruszyłam na wakacje! Wraz z moim rowerem z Tesco wsiadłam do pociągu relacji Gdynia-Świnoujście. Poznałam 78 letniego rowerzystę z Niemiec, który w ciągu ostatnich 10 lat przejechał rowerem 50 tysięcy km! Trochę mi to wsiadło na ambicję.

Bo jedną z rzeczy, których się obawiałam, było to, że nie wytrzymam kondycyjnie. Nie zrobię tylu kilometrów, ile zamierzałam. Bałam się, co ludzie powiedzą. Że mi się nie udało. Porażka.

I rzeczywiście – nie zrobiłam tylu kilometrów, ile chciałam. Nie dojechałam tam, gdzie planowałam. Ale zrobiłam dokładnie tyle, ile mogłam. Na ile miałam ochotę. Nie chciałam pędzić. Wolałam zatrzymać się po drodze i poleżeć na plaży. Staram się samej siebie za to nie oceniać. Nikt inny tego nie robi. Jak to często bywa – jestem swoim największym krytykiem. Skupiłam się na tych kilometrach, które mi się udało przejechać, zamiast tych, których nie zrobiłam.

Uznam

Przeczytałam kiedyś, że Wyspa Uznam to raj dla rowerzystów – i od tamtego czasu bardzo chciałam sprawdzić, czy to prawda.

Prawda. Podpisuję się pod tym stwierdzeniem. Uznam to jeziora, zieleń, kawiarnie pełne surferów, piękne, małe miasteczka nadmorskie. Spójna architektura, niska zabudowa, żadnych strasznych blockhausów. Trochę spokojniej i normalniej niż u nas na wybrzeżu w sezonie. Żadnego jarmarku, żadnego disco-polo.

Ścieżki rowerowe fantastyczne, prawie cały czas asfalt, wydzielona nitka dla rowerów. Ale nie infrastruktura jest tym, co czyni z Uznam rowerowy raj. To raczej przyjazne nastawienie do rowerzystów.

Nie przeszkadzało mi nawet to, że trochę padało. Jechałam przed siebie, a moja trasa zawiodła mnie przez Heringsdorf, Uckeritz, Koserow, Zempin aż po Karlshagen. Tam wsiadłam do pociągu i po godzinie byłam już z powrotem w Polsce. Żałuję, że miałam nocleg i wszystkie rzeczy w Świnoujściu, bo najchętniej zostałabym na Uznam dłużej.

Zachodniopomorskie (prawie całe) rowerem

W piątek po śniadaniu wyruszyłam na wschód. Piękny las tuż przed Międzyzdrojami, całkiem przyzwoite ścieżki – leśne, szutrowe, czasem tylko piaszczyste. Szybki skok przez samo miasteczko i jedyny stromy podjazd na mojej trasie.

Do miejscowości nadmorskich w sezonie trzeba mieć odpowiednią dozę wyrozumiałości. Jeżeli irytują was tłumy turystów, budy, automaty – to nie polecam oddalać się od nadmorskiego szlaku.

Potem znowu spory kawałek trasy przez las, a dokładniej przez Woliński Park Narodowy. Potem między jeziorami. Nie do końca wiedziałam, jakie nazwy mają mijane przeze mnie miejscowości, ale ta wiedza nie była mi do niczego potrzebna.

Dziwiło mnie, że piękne, piaszczyste plaże między Dziwnowem a Dziwnówkiem były niemal całkowicie puste. Dojechałam do Pobierowa. 57 km i koniec. Szybko znalazłam hotel, wykąpałam się i poszłam na gofra z bitą śmietaną i jagodami.

W sobotę był najcięższy etap mojej wyprawy. Nie tylko ze względu na liczbę kilometrów. Google Maps zawiodło na całej linii, i wyprowadził mnie w pole. A potem w zarośla, bagna, przez drzewa obalone przez bobry, przez krzaki, z których musiałam wyszarpywać rower. Straciłam sporo czasu i niepotrzebnie zrobiłam 3, może 4 kilometry.

Wyłączyłam więc GPSa na dobre. Kierowałam się rozsądkiem, znakami i kompasem. Wydaje mi się, że moim największym błędem było to, że zbytnio zaufałam technologii. Zresztą cały czas to robimy. Powierzamy swoje bezpieczeństwo czujnikom, wskaźnikom. Czasami wystarczyłoby się rozejrzeć. Ja się nie rozejrzałam w porę i klops!

A wystarczyło przecież jechać cały czas prosto, na wschód, wzdłuż linii brzegowej. Jeśli będziecie kiedyś jechać tą trasą i GPS powie Wam, aby na wysokości Dźwirzyna skręcić w prawo – nie róbcie tego! Jedźcie cały czas prosto. Choćby Google Maps darł się w nieskończoność: zawróć! zawróć! zawróć! Kiedy już wydostałam się z upiornych krzaczorów, szybko dojechałam do Kołobrzegu. Nawet ucieszyłam się na widok cywilizacji. Stamtąd szybko do Podczela, gdzie zarezerwowałam sobie nocleg.

W niedzielę trochę pojeździłam po okolicy Kołobrzegu i samym mieście, a po południu wsiadłam w pociąg powrotny. Chociaż wcale nie chciałam wracać.

Podróże kształcą

Wiem, wiem – to taki banał. Ten wyjazd, choć krótki, sporo mnie nauczył. Nie tylko jak korzystać z mapy i kompasu. Że należy słuchać intuicji. Że na drodze trzeba zachowywać pewność siebie. Strach nie jest dobrym doradcą. A droga przez krzaki to nie jest droga dla rowerów.

Wiem teraz, jak lepiej przygotować się do takiej podróży, jak się spakować, a czym totalnie się nie przejmować. Co zabiorę następnym razem, a z czego zrezygnuję. Popełniłam kilka błędów i jestem pewna, że już więcej ich nie powtórzę.

Nauczyłam się też, że bardzo lubię być sama ze sobą.

Samotność długodystansowca

Sporo osób martwiło się o mnie, że jadę sama. Część wyraziła swój podziw (w tym pani na recepcji w hotelu). Ale ja myślę, mimo tego początkowego strachu, że to było w tej mojej wyprawie najlepsze.

Nie było mi smutno ani nudno. Wiele spraw mogłam przemyśleć, „pogadać ze sobą”. Albo skupić się na jeździe i widokach. Jadłam co chciałam, szłam gdzie i o której miałam ochotę. Nikt ani nic mnie nie kontrolowało – jedynie własne zmęczenie.

Dlaczego lubię nieznane miejsca

W Kołobrzegu, tuż przed wyjazdem, zatrzymałam się na obiad w restauracji Sublima, niedaleko dworca. Bardzo polecam! I nie tylko dlatego, że jadłam tam najlepsze masło w życiu. (Gdyby było nieco zimniejsze spokojnie mogliby sprzedawać je w wafelkach jak lody.) Gdy tak siedziałam, kontemplując kremowe masełko na świeżo wypiekanej bułeczce, zapytałam samą siebie, dlaczego jest mi tutaj tak dobrze. W tym niezbyt atrakcyjnym mieście, w którym pewnie nigdy nie chciałabym mieszkać na stałe, ani nawet przyjechać na dłużej niż jeden dzień. Dlaczego tak mnie cieszy, kiedy rozglądam się i niczego, ani nikogo nie rozpoznaję.

I wtedy mnie oświeciło. Kiedy jestem w zupełnie obcym, nowym miejscu, nie otaczają mnie żadne wspomnienia. Nikogo tam nie znam, nic nie przeżyłam. Nie mam tam więc przeszłości. A do tego żadnych zobowiązań, planów. Żadnego: „ muszę jutro wstać do pracy”. Nie mam więc też przyszłości. Mogę doświadczyć w bardzo namacalny sposób teraźniejszości. Mogę być tylko teraz. W chwili obecnej. I to jest to, co najbardziej mnie odstresowuje i relaksuje.

Kiedy jechałam z Podczela do Ustronia Morskiego, natknęłam się na stadko dzików. Przy samej ścieżce rowerowej karmiła je grupka ludzi. Dziki nie zrobiły na mnie wrażenia. Daleko mi było od strachu. Wiecie dlaczego? Bo kiedy biegałam u siebie w Gdyni po lesie i zboczyłam na nieznaną ścieżkę, wpadłam na stado dzików. Przestraszyłam się i stanęłam jakby mnie zamurowało. A dziki co? Nawet nie zwróciły na mnie uwagi tylko ryły sobie dalej w ziemi. I w tym momencie cały mój strach przed dzikami zniknął. Bardzo cieszę się, że je tam wtedy spotkałam, bo nie boję się już biegać po lesie. I cieszę się, że pojechałam na te kilka dni na rower w nieznane miejsca. Bo już się tego nie będę bać.

Kto spotyka w lesie dzika, ten przestaje się ich bać. Kto samotnie wyrusza na kilkudniową wycieczkę rowerową – już po pierwszym kilometrze przestaje się bać samotnych, długich wycieczek rowerowych.

Więc nie bój się i jedź tam, gdzie chcesz!

Powiązane wpisy

Mniej wolniej lepiej. 7 prostych przepisów na to jak mieć mniej, żyć wolniej i czuć się lepiej
Dołącz do newslettera! Otrzymasz eBooka o minimalizmie. Raz na jakiś czas wyślę Ci powiadomienie o nowych wpisach.
I agree to have my personal information transfered to MailChimp ( more information )